Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Bony, Horacji, Jerzego , 24 kwietnia 2025

Było święto i był teatr

2014-11-12, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

Zazdrościłam tym wszystkim, którzy mogli być w mieście nad trzema rzekami na obchodach Dnia Niepodległości. Na szczęście zdążyłam do Osterwy na genialnego Czechowa w równie genialnym wykonaniu wybitnych polskich aktorów.

Tak się składa, że obecnie obowiązki rodzinne wyznaczają moje bycie lub niebycie gdziekolwiek. Dlatego nie byłam na obchodach 11 Listopada w mieście nad trzema rzekami. W domu rodziców oglądałam państwowe uroczystości w stolicy i na chwilę serce wypełniła radość, że jednak umiemy być razem i w ten szczęsny dzień jednak potrafimy sprostać chwili. Ale trochę później już nie było tak radośnie, bo zrobiło się jak zwykle. Grupy zadymiarzy jednak rozpętały awanturę, byli ranni i zatrzymani. A jednak nie potrafimy. No cóż.

Już późnym wieczorem w domu na różnych stronach poprzeglądałam sobie fotki z uroczystości w mieście na siedmiu wzgórzach i serce na nowo urosło. Bo jednak może być pięknie, choć i tu zdarzyła się grupeczka zadymiarzy, ale jakoś nie pociągnęła nikogo za sobą. Za to na fotkach widziałam wielu miłych i przemiłych znajomych, a pan Michał Anioł, który od kilku lat wciela się rolę Marszałka, z roku na rok staje się do niego coraz bardziej podobny… Ale może to tylko złudzenie?

Natomiast prawie że z ozorem na wierzchu zdążyłam do Osterwy na kolejny spektakl 31. Spotkań Teatralnych. Tym razem Teatr Polonia Krystyny Jandy dawał (żeby się międzywojennym określeniem posłużyć, a jako że czytam biografię Hanki Ordonówny napisaną w cudny sposób przez Tadeusza Wittlina, to jakoś weszłam w tamten język) „32 omdlenia” Antoniego Czechowa, czyli trzy jednoaktówki połączone w jeden trzyaktowy spektakl. Na scenie crème de la crème polskiego teatru, czyli pani Krystyna Janda, pan Jerzy Stuhr, pan Ignacy Gogolewski. No i poszły piękne, zawsze aktualne opowieści o ludzkich przywarach i wadach podane cudną frazą i zagrane w mistrzowski sposób. Reżyser Andrzej Domalik tak ułożył ten z pozoru niełączliwy spektakl, aby na koniec pokazać króciutką miniaturkę poświęconą sztuce aktorskiej, która jak dla mnie ograniczyła się do maksymalnie aktualnego monologu o tym, czym kiedyś aktorstwo było, a czym jest teraz. Przypominam, napisał to Antoni Czechow, wybitny XIX-wieczny dramaturg rosyjski, któremu dane było cztery lata przeżyć jeszcze w XX wieku. Monolog wygłosił w przejmujący sposób pan Jerzy Stuhr. Dość powiedzieć, że ciarki mi poszły po grzbiecie (jak się okazało potem, nie tylko mnie). Bo ten stary, ale wciąż aktualny i chyba na zawsze już taki tekst zasadzał się na tym, że kiedyś to był teatr, aktor miał coś zagrać i zrobić to najlepiej jak umiał. A teraz to każdy może wejść na scenę i coś tam ogrywać, bo ma być jak w życiu. Ale po co, skoro my to życie znamy i mamy go czasami dość. Jednym słowem, dziś w teatrze rządzi jakaś okropna tandeta z aktorami, którzy coś tam mówią, ale jak i po co, to już naprawdę nie wiadomo. Genialny Czechow wielką swą intuicją przeczuł to, co od lat się dzieje, czyli skręt teatru w stronę farsy, przenoszenia na scenę sitcomów, zastępowania skeczami dobrych sztuk, możliwości gry nawet na kwalifikowanych, zawodowych scenach nie aktorów ale twarzy znanych ze szklanego okienka i nierzadko tandetnych seriali, lub nawet zwyczajnie z reklam.

Wybitnie kameralny, głęboko mądry spektakl, zagrany znakomicie, mistrzowsko wręcz na niemal pustej scenie, bo za całą scenografię wystarczyły trzy krzesła i w ostatniej odsłonie dodatkowo wieszak na teatralne kostiumy, został przyjęty znakomicie, z huraganem braw i zasłużonymi oklaskami na stojąco. BYŁ TEATR. I to taki, którzy zatarł przykre poczucie zażenowania, jakie miałam po  „Klubie hipochondryków” autorstwa Magdaleny Wołłejko, ukrywającej się pod pseudonimem Maggie W. Wright, w wykonaniu aktorów warszawskiego Teatru Syrena w reżyserii jego dyrektora Wojciecha Malajkata. Podstawową słabością był tekst, zlepek ogranych motywów z różnych fars połączonych w historyjkę trzech facetów w średnim wieku, bo obchodzących mniej więcej w tym samym czasie 40. urodziny. Oczywiście musiał być gej w tym towarzystwie (zresztą udatnie wykreowany przez Zbigniewa Zamachowskiego), ale poza tym to o reszcie historii raczej nie chcę opowiadać. Chcę natomiast powiedzieć, że spektakl Syreny był w 100, a może nawet i w 1000 procent potwierdzeniem tego, czego Czechow nie chciał w teatrze. Mnie taki Syreni teatr żenuje, a najbardziej na świecie nie lubię się czuć zażenowana. Nie lubię grepsów do publiczności, nie lubię tak pokazywanych głupawych historyjek, bo można je pokazać bez różnych tanich chwytów. Bo dla tych, co chadzają do teatrów, przypomnę tylko „Kolację dla głupca” Francisa Vebera w wykonaniu naszego Osterwy, a potem tenże sam spektakl z Krzysztofem Tyńcem z warszawskiego Teatru Ateneum, co to kompletnie nie wytrzymywał porównania z realizacją Osterwy, bo Osterwowa była zwyczajnie pięć razy lepsza. O poznańskiej realizacji tejże farsy z Nowego nie wspomnę, bo raczej niewielu ją widziało, a moim zdaniem, była najlepsza. A wracając do Syreny, to zwyczajnie jeden moment mnie się podobał, kiedy pan Wojciech Malajkat przez przypadek czy nieuwagę walnął stopą w stół i autentycznie go zabolało. Aktorów totalnie to wytrąciło z równowagi, bo nagle w całym hipochondrycznym teatralnym sosie pojawił się autentyczny ból, kompletnie przypadkowy. I aktorzy, mówiąc slangiem teatralnym, zwyczajnie się ugotowali i długo na scenie do siebie dojść nie mogli. Jedna długa, autentyczna chwila. Ale się pozbierali i grali dalej, a dalej to już było gorzej.

I już dziś o 19.00 u Osterwy kolejny raz Teatr Polonia Krystyny Jandy będzie dawał „Zbrodnię z premedytacją” według tekstu Witolda Gombrowicza w adaptacji i reżyserii Izabeli Cywińskiej. A na scenie znów marzenie teatromana, bo znakomita polska aktorka Elżbieta Kępińska. Obok niej Magdalena Warzecha, Piotr Grabowski-Słota, Wojciech Malajkat (tak, tak, znów dyrektor i reżyser Syreny, oraz niezapomniany Rzędzian z „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana, którą to rolą skradł wiele wielkich epizodów innym wykonawcom w tym filmie), Rafał Mohr, którego gorzowscy teatromani pamiętają ze „Szklanej kolekcji” (w istocie „Szklanej menażerii” Tennessee Williamsa w reżyserii Magdaleny Łazarkiewicz. Za Gombrowiczem nie przepadam, ale za teatrem Izabeli Cywińskiej od zawsze tak, jeszcze od poznańskich czasów. No i dlatego mam nadzieję, że tym razem będzie dobrze.

P.S. A domowe jaskółki szczebioczą przez skręcone z zadziwienia dzioby – Ochwat, ty jednak zdurniałaś ze szczętem! Krytykujesz warszawską SYRENĘ? Przecież wszyscy to kochają! No tak, wszyscy. Ja niestety nie.

P.S. 2. Piotrek, dzięki, tak, masz rację, moje serce z trudem wytrzymało tę informację, a to z tej zwykłej oto zazdrości. Bo koncerty wielkiego maga wiolonczeli znam tylko z mediów. A jak się zobaczymy, to przypomnij mi, abym ci opowiedziała anegdotę, dlaczego Mścisław Rostropowicz za każdym razem upewniał się, czy na sali, w której przyszło mu grać, jest przynajmniej sześciu słuchaczy. Nawet w nowojorskiej Carnegie Hall, gdzie wiedział, że są nadkomplety. Ale jednak się upewniał. Bo jak tylu było, to wychodził i grał. To uwaga do Piotra Steblin-Kamińskiego, który o mnie wspomniał w kontekście wielkich wydarzeń muzycznych. 

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x